niedziela, 8 lipca 2012

# 92 . Liam .

Hej ; * Dziś mam dla Was imagin z Liamem ;D Przepraszam, troszkę mnie poniosło, kiedy go pisałam, można powiedzieć, że miałam raczej kiepskawy humor, więc z góry przepraszam za opisy -,-
Piosenki są dwie, gdyż nie potrafiłam wybrać, który utwór najlepiej pasuje do całości, więc podzieliłam je na dwa mniejsze i do każdej części dodałam jakiś podkład ;D
Ku przestrodze...
_____________________________________________________

Ławka w parku. Siarczysty deszcz. Burza. I ja. Żyletka w mojej lewej ręce. Krople spływające po mojej umazanej brudem twarzy, zlewające się ze łzami, które nie przestawały płynąć z moich oczu. Północ.
Zegar na ratuszu wybijał melancholijnie jednostajny rytm, a ja z każdym wydanym przez niego donośnym dźwiękiem przeciągałam ostrą krawędzią żyletki po nadgarstku. Jedna, druga, trzecia... Krwawiące kreski powielały się z zabójczą prędkością. Deszcz obmywał moją rękę, a jego krople zmieszane z płynem życia spływały po przedramieniu i łokciu, by w końcu spaść na ziemię i wsiąknąć w glebę razem z moim smutkiem. To miejsce na zawsze zostanie naznaczone moim bólem, żałością, bezbronnością i bezradnością wobec losu.
Każda wylana łza i gorąca kropla krwi przynosiła ulgę. Nie czułam bólu spowodowanego nacięciami, jedynie żałobę i smutek, który dokuczał mi wewnętrznie. Cała nagromadzona we mnie męczarnia opuszczała mnie poprzez prymitywne, wręcz pruderyjne kreski, nareszcie znalazła dzięki nim ujście. Pozostała jednak naznaczona nieuleczalnymi bliznami mentalność, z którą nie potrafiłam sobie poradzić.
Jeszcze nigdy nie uciekałam się do tego typu metod. Zawsze, kiedy było już naprawdę źle, a takie sytuacje zdarzały się coraz to częściej, zaszywałam się w ciemnym pomieszczeniu z garścią tabletek lub odurzającym trunkiem w butelce. Niby zawsze pomagało, ale za chwilę całe udręczenie powracało ze zdwojoną siłą, a teraz nie zdołałabym znieść podwójnego natłoku problemów.
Dopiero w tym momencie, po tak długim czasie, znalazłam właściwy sposób na ulżenie sobie. Ból promieniujący z ran nie trwał długo, właściwie wcale go nie czułam; dopiero po naznaczeniu długiej, cienkiej kreski w poprzek mojego nadgarstka doznałam fali podekscytowania, która wraz z adrenaliną była pompowana przez serce do każdego narządu, każdej kończyny. Nareszcie znalazłam sposób na to, by czuć władzę nad własnym smutkiem, bólem i bezradnością, zamiast być tylko przez nie kontrolowaną. W jakiś sposób byłam z siebie dumna. Triumfowałam z niewyjaśnionej przyczyny.
Jeszcze miesiąc temu byłam pośmiewiskiem nie tylko w szkole, ale i w domu. Co prawda, nie uległo zmianie to, że budziłam niesmak wśród rówieśników, za to w mieszkaniu, zamiast wrzasków i ciągłych oczernień, czekała na mnie cisza i przerażająca pustka. Byłam w stanie pogodzić się z przydomkiem ‘dziecka adopcyjnego’, mogłam być bita, można się było nade mną znęcać, zniosłabym to znów. Naprawdę. Pragnęłam tylko powrotu rodziców. Ale z tamtej strony się nie wraca, to jest śmierć ostateczna/ Los tak chciał, ja – niekoniecznie. Mimo że rodzina wypominała mi każdy, nawet błahy błąd i nie chwaliła za znikome sukcesy – chciałam ją z powrotem. Bez nich... Nie chciałam żyć. Funkcjonowałam, bo tego pragnął Bóg, stwarzając mnie. Egzystowałam z przymusu.
Wcisnęłam żyletkę w szczelinę w pniu klonu rosnącego tuż obok ławki, na której siedziałam. Wycisnęłam z włosów nadmiar wody, która kapała z nich na moje już i tak przemoczone ubrania, by po wstaniu, owinąć poraniony z premedytacją nadgarstek rękawem bluzy.
Zagrzmiało. Burza potęgowała się z każdą chwilą, siejąc zniszczenie. Ciemnogranatowe niebo bez żadnego, nawet znikomego rozjaśnienia srebrzystą tarczą księżyca, przeszyła zawiła błyskawica, kontrastująca na tle ciemnego, niemal czarnego tła.
Gnałam przez niewielki park zła, że nawet pogoda mi nie sprzyja. Biegłam ile sił w nogach, ściskając zranioną rękę, która zaczęła mi dokuczać i cierpnąć. Doskwierała mi już nie tylko kończyna – obolała głowa również dawała o sobie znać.
Nic nie widziałam. Mrok, który spowiał wszystkie zakamarki alejki, raz po raz rozjaśniały przerażające błyskawice i wypełniały mrożące krew w żyłach grzmoty, lecz owe pioruny nie pomagały mi w dostrzeżeniu wąskiej ścieżki. Krople ulewnego deszczu wpadały mi do oczu, powodując, że chwilowo nic nie widziałam.
Grzmot. Huk. Sekundy później kolejny grom przeszył nieprzeniknioną ciemność.
Skręciłam raptownie w lewo, gdyż tam kierowała mnie jedna z krętych ścieżek parku. Deszcz zacinał wściekle. Biegłam pod wzmagający się z każdą chwilą wicher nie do końca wiedząc, gdzie skręcić i kiedy zmienić kierunek, gdyż nieprzenikniona czerń pozbawiła mnie zmysłu wzroku.
Kolejny piorun. I nagle, z nikąd, z mroku wyłoniła się zakapturzona postać. Nie zdążyłam zrobić uniku, nie zadziałał żaden impuls – zderzenie było nieuniknione. W tym samym momencie, kiedy na siebie wpadliśmy rozległ się głośny grzmot, a moment wcześniej niebo przeniknęła zawiła błyskawica. Moje ciało przeszył dreszcz paniki, kiedy upadłam na błotnistą ziemię. Poraniona ręka była cała ubrudzona rozmokłą glebą, a krew zeń płynąca nie przestawała sączyć się z dwunastu skaleczeń i znaczyła już nie tylko rękaw mojej bluzy, ale i ją całą.
Podniosłam się prędko i schowałam zbrukane ubranie za plecy, nie chcąc, by przechodzeń zauważył na niej rdzawoczerwone plamy.
-          Przepraszam – mruknęłam , lecz nie wiedziałam, czy mnie usłyszał, gdyż w tym samym momencie rozległ się kolejny, lecz już słabnący huk i grzmot.
-          Przepraszam – powtórzył i, podniósłszy się z ziemi, otrzepał mokrawe dżinsy. – Nie zauważyłem cię. Straszna pogoda, a ten deszcz... O mój Boże! – wykrzyknął, kiedy przeniósł na mnie wzrok.
Podążyłam za jego spojrzeniem i, kiedy natrafiłam na poharataną rękę, prędko ukryłam ją, mam nadzieję, sukcesywniej.
-          Co ci się stało?!
Podszedł do mnie i chciał obejrzeć moją poranioną dłoń, lecz mu przeszkodziłam. Wyszarpnęłam obolałą, już drętwiejącą, kończynę z jego mocnego uścisku i, czyniąc kilka kroków w tył, krzyknęłam:
-          Nie dotykaj mnie!
Chłopak stanął jak wryty, zastygł w bezruchu. Kilka kropli deszczu uformowało na jego twarzy strużki i poczęło spływać nimi wzdłuż przystojnego oblicza nastolatka, podczas gdy jego właściciel wpatrywał się we mnie z troską i niepokojem.
-          Nic ci nie zrobię, chcę tylko zobaczyć, co ci się stało – uspokajał mnie, czyniąc z każdym wypowiedzianym słowem krok naprzód, zmniejszając tym samym przestrzeń nas dzielącą, choć i ja postępowałam w tył, chcąc zwiększyć pomiędzy nami dystans.
-          Nic mi się nie stało. Zostaw mnie – mamrotałam , cofając sie, aż w końcu  zahaczyłam plecami o jedną z gałęzi składającą się na rozłożystą koronę jednego z niewysokich krzewów i zmuszona byłam przystanąć.
-          Masz całe ramię we krwi. Nie wmówisz mi, że nic ci nie jest.
Nastolatek przybliżał się do mnie z każdą sekundą, a ja niemal stopiłam się w jedność z krzakiem. Kiedy miał już dosięgnąć mojej zranionej ręki, wyrwałam się niespodziewanie do przodu. Kierowała mną dzika ochota spoliczkowania owego nieznajomego, jednak ostatecznie się pohamowałam. Ominęłam chłopaka i, biegnąc do nikąd, uciekłam przed przechodniem, potworną pogodą, przeszłością... Przed sobą i swoim nieszczęsnym życiem.
~*~
Następnego ranka zwlokłam się niespiesznie z łóżka i pomaszerowałam do łazienki, by tam doprowadzić się do porządku po wczorajszej nocy. Włosy miałam poplątane, cała byłam w resztkach błota, które minionej nocy niedokładnie  zmyłam. Weszłam więc pod prysznic, starannie namydliłam każdą część ciała, po czym spłukałam mydliny letnią wodą.
Dopiero kiedy się wycierałam spostrzegłam dwanaście nacięć w poprzek nadgarstka. Każda rana była podrażniona, jednak zignorowałam zaczerwienienia i, pojawiające się w niektórych miejscach, wydzieliny ropne, sądząc, ze same się zagoją i ręka już niedługo wróci do dawnej świetności.
Otaczała mnie przerażająca cisza. Wraz z odejściem rodziców zniknął każdy wypełniający to mieszkanie odgłos, atmosfera przywiązania. Teraz to było puste, nienaturalnie ciche lokum, którego jedynym lokatorem byłam ja. Trudno mi przyznać się sama przed sobą, ale brakowało mi awantur i nieustających krzyków, które zwykle były słyszalne już od progu mieszkania. Dawały mi poczucie, że do kogoś należę. Teraz nic już nie potwierdzało obecności rodziców.
Zrobiło mi się zimno. Założyłam na luźnawy T-shit bluzę, lecz i ona nie pohamowała dreszczy. Postanowiłam udać się do parku, jako że pogoda sprzyjała relaksowi. Ja jednak nie podchodziłam zbyt entuzjastycznie do życia.
Ponownie usiadłam na tej samej ławce co w nocy i zatraciłam się w myślach. W pewnym momencie mój wzrok padł na szczelinę w pniu klonu, na połyskujący ostry kawałek metalu.  Sięgnęłam po żyletkę i obracałam ją chwilę w dłoniach. Pokusa była olbrzymia. Brak ludzi w parku tylko potęgował żądzę buzującą w moich żyłach. Krew, skażona bólem i samotnością, pragnęła się wydostać, oczyścić mój organizm, bym znów zaznała spokoju duszy.
Przeciągnęłam wolno krawędzią po jednej z zasklepionych ran. Rdzawoczerwony płyn trysnął zeń, spływając po nadgarstku, opuszkach palcy, aż w końcu spadł na młodą trawę u mych stóp. Wpatrywałam się z zafascynowaniem w bodowe stróżki na mojej ręce nie kryjąc rosnącego podekscytowania. Fala ekstazy zawładnęła moim ciałem, kiedy ponownie rozcięłam skórę, zezwalając przy tym, by krew potoczyła się tą samą drogą i naznaczyła miejsce boleści u mych stóp.
-          Zwariowałaś?!
Krzyk tuż nad moim uchem wyrwał mnie z zabójczego transu. Podskoczyłam jak oparzona, upuszczając przy tym żyletkę. Stał nade mną ten sam chłopak, którego spotkałam zeszłej nocy  i wpatrywał się w moją rękę z niemym przerażeniem.
-          Czego chcesz? – zapytałam, z trudem ustając na nogach, gdyż od raptownego wstania zakręciło mi się w głowie i z niewyjaśnionych przyczyn zrobiło słabo.
-          Oszalałaś?! Jak możesz się ranić?! Co ci jest, że uciekasz się do tak radykalnych metod?!
-          A co cię to obchodzi?! – w końcu postawiłam mu opór, dobitnie wymawiając każde słowo. – Nie znasz mnie. Nie wiesz, dlaczego to robię. Nikt tego nie wie!
-          To mi wytłumacz – niepokój pomieszany z troską nadal słyszalny w jego głosie spowodował, że słowa same poczęły wypływać z moich ust:
-          Szczerze, to sama tego nie rozumiem. Tu... Nie można dostrzec logiki. To po prostu jakieś chore pragnienie, które mi w jakiś sposób pomaga. Czasem na ludzi spada w jednym momencie wszystko to, co złe i nie można sobie z tym poradzić, a co dopiero naprawić. Niewielu jest farciarzy o tak wielkim szczęściu, jakiego doznałeś ty. – Chłopak spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – Tak, wiem, kim jesteś, Liamie Payne’u.
-          Nie mam wszystkiego co dobre – bronił się. Nie wiem, czy kłamał, żeby mnie pocieszyć, czy naprawdę tak uważał. Właściwie, mało mnie to obchodziło.
-          Masz kochającą rodzinę – wyszeptałam i wbiłam puste spojrzenie w swoje buty. – To wszystko, co człowiek potrzebuje do pełni szczęścia.
-          Niektórzy pragną pieniędzy...
-          To ludzie, którzy mają już wszystko sądzą, że monety załatwią sprawę. Zapytaj dzieci w domu dziecka, starców w budynku opieki społecznej, za co oddaliby życie, co jest dla nich najcenniejsze. Rodzina. Bezpieczeństwo. Dom. Życie z bliskimi... – wyszeptałam i moje oczy wypełniły łzy.
Przysiadłam na ławce, badając swoje skaleczenia. Miejsce obok, niespodziewanie blisko, zajął Payne. Nie wiedziałam, dlaczego nie poznałam go zeszłej nocy; winiłam za to mrok i niesprzyjającą pogodę.
-          Ale żeby od razu się ranić? – nie rozumiał, wlepiając spojrzenie swoich przeszywających oczu w mój nadgarstek. Milczałam. Nie wiedziałam, jak mam mu wyjaśnić moją słabość.
Chłopak sięgnął po moją pociętą rękę. Kiedy ujął ją, zaskakująco delikatnie, i zmusił, bym obróciła rany w jego kierunku, niemal krzyknął:
-          Jesteś cała rozpalona!
Prawą dłoń przyłożył mi do czoła, a lewą nie puszczał kończyny z niepokojącymi okaleczeniami. Przesunął ręką od łuku brwiowego, przez rozgrzane policzki, aż do żuchwy i zakomunikował z przerażeniem:
-          Masz gorączkę i to niemałą. A skaleczenia... nie wyglądają najlepiej. Wygląda mi to na zakażenie. Najbezpieczniej będzie wybrać się do szpitala, żeby lekarz...
-          Nic mi nie jest – przerwałam mu, wyswabadzając dłoń i znów powracając do oschłego tonu głosu.
-          Jak masz na imię?
Wpatrując się w swoje kolana, mruknęłam:
-          [T.I.].
-          No więc, [T.I.], nie sądzisz, że lepiej iść do lekarza teraz, aniżeli później z nasilonymi objawami, których, nie daj Boże, nie uda się wyleczyć? Może jest ci źle, może straciłaś rodziców, ale nie sprawiaj, by świat pożegnał się też z tobą. Pokaż, jak silna być potrafisz, ułóż sobie życie od nowa. Skoro zostałaś pozbawiona szczęścia spraw, by radość do ciebie wróciła i ofiaruj ją komuś, kto jej potrzebuje. Zrób to dla rodziców.
-          To nie takie proste...
-          W pojedynkę – i owszem, ale w dwójkę jest to możliwe.
Spojrzałam na niego zdziwiona. Ujął moją dłoń i pomógł wstać, byśmy mogli udać się do pobliskiego szpitala. Do mojego krwiobiegu przez przeźroczyste rurki zostały wprowadzone różnojakie chemikalia, które, jak wynikało z majestatycznej wypowiedzi jednego z lekarzy przyodzianego w biały fartuch, miały sprawić, iż gorączka zniknie, a wszelkie bakterie czy też wirusy, które spowodowały zakażenie, stały się zneutralizowane.
Nie sądziłam, że zadawanie sobie bólu w takim stopniu uzależnia. Podczas mojego pobytu w zdezynfekowanym do granic możliwości miejscu z przerażającymi aparaturami musiałam powstrzymywać się całą siłą woli, żeby nie stłuc czegoś szklanego  i ostrymi szczątkami nie otworzyć zrośniętych i oczyszczonych już ran . Pokusa była ogromna, jednak w znacznym stopniu w opanowaniu żądzy krwi pomagał mi... Liam. Spotykał się ze mną, stworzył nowy świat, w którym z zadziwiającą prędkością się odnalazłam.


I tak oto, Pamiętniku, zmieniło się moje życie. Wspomniałam kiedyś, że zaprzestanę pisania, kiedy moja egzystencja zmieni diametralnie swój bieg. I ten dzień nastał. Więc... Tak, chyba tutaj Cię zostawię. Dziękuję za to, że zawsze mogłam napisać Ci, co czuję, z czym przychodziło mi się uporać. Tym razem Twoje miejsce zajmie ktoś prawdziwy, realny w swym istnieniu, ktoś, kto mnie kocha. Liam.


~by Klara

14 komentarzy:

  1. świetny, jak Twoje każde. Czekam na kolejną część Zayna ♥ zapraszam do siebie: http://league-villains.blogspot.com/ :3

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawy i specyficzny imagin ( w pozytywnym tego słowa znaczeniu) coś innego niż przeważnie można spotkać bardzo mi się spodobał :) masz talent:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny... jak każdy, ale ten jest naprawdę wyjątkowy. Dopracowany. Interesujący. Doskonały. Gratuluję talentu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. oo będzie druga część poprzedniego imaginu, nie mogę się doczekać!
    A co do twojego cuda - jak zawsze świetny, widać że masz talent;*
    Kinga :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Cudowny! ♥♥♥
    Wpadnijcie do mnie -----> http://im-dying-just-to-know-your-name.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. Zapraszam

    http://itsyou-hope.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  7. Genialny! Kobieto, normalnie miałam ciary *_______* świetnie piszesz :) może jakieś opowiadanie?

    OdpowiedzUsuń
  8. Swietny < 33
    http://onedirection-forever-blog-klaudi.blogspot.com/ < -- polecam tego bloga :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Świetne! Zajewyrąbiaszczo piszesz ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Świetne <3
    Zapraszam do mnie ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Świetny imagin! Fajny pomysł, całkiem inny niż dotąd spotkałam. W wielu jest o cięciu się żyletką, ale nigdy nie ma o uzależnieniu od tego. Naprawdę niesamowicie piszesz. Teraz mało który blog z imaginami jest taki ciekawy. Naprawdę Cię podziwiam. Pisz tak dalej!

    Edyta

    OdpowiedzUsuń
  12. Boooski imagin <3

    OdpowiedzUsuń